Według starożytnych historia powtarzała się w nieskończoność. Wyobrażali sobie czas jako koło, na którym dzieje świata zataczają olbrzymie kręgi. Wedy – święte księgi Hinduizmu – nauczały na przykład, że losy wszechświata toczą się po wielkich łukach stworzenia, rozwoju, upadku, destrukcji a następnie odrodzenia, z których każdy trwa miliony lat i powtarza się niezmiennie w nieskończoność. W rozumieniu chrześcijaństwa jednakże historia pozostaje pod kontrolą Boga, prowadzącego ją świadomie do wielkiego i nieodwracalnego punktu kulminacyjnego.
Kultura świecka późnego modernizmu odrzuciła religię, a nawet wiarę w istnienie Boga, kurczowo trzymając się jednak inspirowanej chrześcijańskimi poglądami tezy, że w historii mamy do czynienia z postępem. Ludzie nazywani dawniej „liberałami” zwą się obecnie „postępowymi”, co pokazuje, jak głęboko ta chrześcijańska idea zakorzeniła się w naszym myśleniu. Świecki człowiek Zachodu nie wierzy tak po prostu, że jesteśmy w stanie zmienić świat na lepsze w tej czy innej dziedzinie, ale raczej że „z upływem czasu” w sposób nieunikniony świat zmierza ku lepszemu. Często krytykujemy działania czy stanowiska, jako „nie mające racji bytu w XXI wieku” czy „stanowiące przykład archaicznego myślenia nie przystającego do naszym czasów”.
Taki pogląd stwarza wyraźne problemy. Czy naprawdę chcemy uznać każdy historyczny trend za dobry? Do tego, jeśli jesteśmy w stanie wymienić jedną złą czy niewłaściwą rzecz, która obecnie ma miejsce częściej niż w przeszłości, to w gruzach legnie teza, że wszystko co nowe jest lepsze od tego, co zastąpiło. Po części w wyniku tego rodzaju problemów rozgorzała na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat zaciekła debata nad tym, czy w historii naprawdę mamy do czynienia z postępem.
Dolina Krzemowa i inni żywią niezmienne przekonanie, że nauka i technologia w sposób nieunikniony czynią świat lepszym. Dochodzi stamtąd wiele pełnych ekscytacji głosów, malujących obrazy przyszłości, w której problemy starzenia, chorób, ubóstwa czy nierówności społecznej zostaną całkowicie rozwiązane lub ulegną przemianie.
Z drugiej strony, zniknął dawny optymizm co do przyszłości. Po raz pierwszy w historii Amerykanie twierdzą, że ich dzieci najprawdopodobniej nie będą żyły lepiej niż oni. Ogromna liczba nakręconych w ostatnim czasie filmów przestawia zdziesiątkowaną cywilizację w dystopicznej przyszłości. Wielu przepełnia także pesymizm wobec tego, że technologia pozbawia nas prywatności, dehumanizuje, naraża na groźbę terroryzmu oraz bycia wykorzystanym na skalę większą niż kiedykolwiek wcześniej.
Odpowiedź świata chrześcijańskiego na taki stan rzeczy jest dwojaka. Po pierwsze, możemy powiedzieć, że – zgodnie z biblijnymi standardami – modernistyczną ideę postępu cechuje nadmierny optymizm zarówno co do historii, jak i natury ludzkiej. Zakłada ona bowiem, że nowe zawsze jest lepsze, co – jak mówi nam zdrowy rozsądek – nie zawsze jest prawdą. W książce „Zaskoczony radością” C.S. Lewis nazywa ten rodzaj myślenia, a konkretnie „założenie, że to, co wyszło już z mody należy – z tej racji – zdyskredytować”, „chronologicznym snobstwem”.
Jest to nie tylko niemądre, ale i niebezpieczne. Daje bowiem ludziom podstawę, aby dowodzić, że wszystko, co nowe – nawet jeśli triumfalistyczne czy okrutne – jest słuszne. Naziści – podobnie jak komuniści – byli przekonani, że są „po dobrej stronie historii”. Rzeczywiście, od mniej więcej 1920 roku do końca II wojny światowej większość intelektualistów i nauczycieli akademickich na zachodzie uważało, że przyszłość nieuchronnie należeć będzie do marksizmu. W kwestiach moralnych historia okazuje się nieudolnym przewodnikiem.
Niemniej jednak, w obecnej erze postmodernizmu wielu przejawia nadmierny pesymizm. Odrzucili ideę postępu na rzecz przekonania, że historia to „opowiadana z krzykiem i furią powieść przez idiotę, nic nie znacząca”[1].
Odpowiedzią chrześcijaństwa na zarówno nazbyt optymistyczną, jak i nazbyt pesymistyczną współczesną wizję historii jest zmartwychwstanie. Chrześcijaństwo, paradoksalnie, cechuje o wiele większy pesymizm, i – równocześnie – o wiele większy optymizm niż którykolwiek inny światopogląd. Z jednej strony, zgodnie z chrześcijańskim rozumieniem grzechu człowieka jesteśmy do głębi skażeni, nie możemy samych siebie zbawić i rzeczywiście na naszą historię może składać się niejeden bardzo zły etap. Żadna inna religia nie postrzega deprawacji ludzkości w tak ciemnych barwach. Człowiek zdolny jest do wielkiego zła.
Jednak obietnica, którą niesie chrześcijaństwo, nie mówi, że każdy rozdział historii będzie lepszy od poprzedniego, ale że ostatecznie „wszystko współdziała dla naszego dobra”. Bóg doprowadzi nas w końcu nie do bezcielesnego życia pozagrobowego, ale – w zmartwychwstałych ciałach – do odnowionego, materialnego wszechświata. Także i tę obietnicę daje wyłącznie religia biblijna.
Kresem historii będzie zmartwychwstanie. Zmartwychwstanie to całkowite odnowienie, które poprzedzą jednak śmierć i zniszczenie. Takie spojrzenie pozwala uniknąć pozbawionego równowagi modernistycznego optymizmu, ale i dystopicznego braku nadziei. Wiemy, że u kresu historii, nasz Odkupiciel postawi stopę na ziemi, a my, mając nowe, zmartwychwstałe ciała, ujrzymy Boga (Hi 19:24-26). Słowami poety Seamusa Heaney'a: „Czas, by wezbrał wytęskniony przypływ sprawiedliwości – nadzieja i historia stworzyły rym”.
Udostępniono z pozwolenia Redeemer City to CIty. Źródło: Timothy Keller Blog.
Tłumaczenie: Monika Bartosik.
[1] W. Shakespeare „Makbet” (tłum. Leon Ulrich)