Ktoś zrobił ewangelizacyjny obrazek. Superman, Hulk i Kapitan Ameryka zasłuchani w opowieść Jezusa, który mówi: "... i oto w taki sposób ocaliłem świat". Trafne, dowcipne, trafiające do współczesnych na tyle mocno, że tysiące chrześcijan udostępniło grafikę na swoich społecznościowych profilach.
Nie dostrzegli tego, co zauważył natychmiast pewien bystry ateista. Dopisał pod spodem – Jezus tam, gdzie jego miejsce – wskrzeszając obrazek do drugiego życia. Tym razem wędruje po ateistycznych portalach, stanowiąc dowód na to, że nie każda nowoczesna forma ewangelizacji wywyższa Chrystusa.
Obserwuję ze smutkiem próbę zaprzyjaźnienia Chrystusa z masową, bezrefleksyjną i rozrywkową pop-kulturą. W imię ewangelizacji, burzenia religijnych murów i uwspółcześnienia przekazu Ewangelii tworzymy easy level chrześcijaństwa dla wyznawców kwejkowej wizji rzeczywistości. Nie jestem zwolennikiem ewangelizacji gimnazjalistów poprzez wersety z przekładu Biblii Gdańskiej i hymny ze Śpiewnika Pielgrzyma. Jednak istnienie jednej skrajności nie usprawiedliwia popadnia w przeciwstawną.
Współczesny dyskurs społeczny domaga się chwytliwych haseł, banalnych pytań i sloganowych odpowiedzi. Na bazarach codzienności sprzedaje się tylko to, co nie wymaga od czytelnika/widza intelektualnego zaangażowania i mentalnej konfrontacji. Nagłówki tekstów muszą być szokujące, a treść tak skonstruowana, by zaspokoić pragnienie informacji. Czy chrześcijaństwo musi wziąć udział w tym wyścigu internetowych sensacji? Żyjemy w cywilizacji, która wstawiła prawdę do gabloty w Muzeum Przebrzmiałych Idei. Pensja tańczy dziś na grobie prawdy, pisząc programy polityczne i wyprowadzając na ulice zbulwersowanych obywatelii. Ludzki umysł zatraca powoli zdolność abstrakcyjnego, krytycznego i głębokiego myślenia, schodząc na poziom codziennych plotek i odmóżdżających seriali TV.
Sfera sacrum nie pozostała obojętna wobec tego problemu, reagując poprzez zjawisko, które można nazwać pop-chrześcijaństwem. Systematyczne i żmudne prezentowanie treści Ewangelii (upadek człowieka, wybranie Izraela, nadanie prawa, cud wcielenia, znaczenie krzyż, moc zmartwychwstania) zastąpiono więc błyskawicznym "przyjęciem Jezusa do serca", a niezrozumiałe, teologiczne prawdy (np. trójjedyność Boga, suwerenność i wybranie) życiowymi tematami (uzdrowienie zranień, finansowa stabilność, emocjonalne odpocznienie). Uzdrowienie portfela przemawia przecież bardziej niż śmierć starej natury. Pop-chrześcijaństwo tworzy swoistą subkulturę, w której mówi się dużo o "relacji z Jezusem", "odczuwaniu Bożej obecności" i "wielkich Bożych planach", ale – tak naprawdę - niewielu potrafi zdefiniować znaczenie tych terminów. Jakie są inne, charakterystyczne cechy tak pojmowanego chrześcijaństwa? Po pierwsze, maskowana pogarda dla chrześcijańskiej doktryny. Boga doświadcza się raczej na wielotysięcznych koncertach lub konferencyjnych kazaniach niż podczas osobistego odkrywania głębi chrześcijańskiej nauki. Na kazalnicy króluje pragmatyczna, dowolna interpretacji Biblii. Tekst nie rządzi kaznodzieją, kaznodzieja rządzi tekstem. Historyczne chrześcijaństwo jest uporczywie ignorowane, a creda i symbole wiary uznane za relikt ciemnych czasów. Po drugie, pop-chrześcijaństwo nie obawia się emocjonalnych manipulacji, nazywając je często działaniem Ducha. Dobre nabożeństwo polega tutaj na "atmosferze Bożej obecności" (cokolwiek to znaczy), a kazanie charyzmatycznego, znanego kaznodziei przyciągnie do kościoła setki ludzi, nawet jeśli nie powie niczego poza "Bóg cię kocha i ma plan dla twojego życia". Po trzecie, pop-chrześcijaństwo produkuje namaszczonych celebrytów, którzy stanowią faktycznych pośredników między Bogiem a ludźmi. Dokonują czarno-białej interpretacji rzeczywistości, uzależniając od siebie słuchaczy. Po czwarte, pop-chrześcijaństwo objaśnia wiarę na tyle powierzchownie, że odnosi zupełną porażkę na froncie apologetyki. Nie posiada spójnej wizji rzeczywistości i głębokiego zrozumienia Boga, co skutkuje fragmentarycznym i nieprzekonującym zwiastowaniem. Wreszcie, pop-chrześcijaństwo spogląda na Kościół w kategoriach niewidzialnej ręki rynku – zbór zamienia się w producenta, Ewangelia staje się produktem, a grzesznik klientem.
Efekt tak rozumianej wiary? Tysiące lajków więcej, worship na świeckich listach przebojów, wyluzowany Zbawiciel na modnie skrojonych t-shirtach i młodzież zaczynająca wierzyć, że Jezus Chrystus jest spoko gościem, a kościelne, przerażające opowiadania o ostatecznym sądzie były mocno przesadzone. Pop-chrześcijaństwo podbiło Stany Zjednoczone i przebojem wdziera się do innych krajów.
Czy nie powinniśmy cieszyć się więc z pieśni uwielbienia płynących z głośników zadymionych barów na australijskim wybrzeżu? Albo z popularności fanpage'ów, na których przekazuje się biblijne wersety w postaci zabawnych i na wskroś reakcyjnych memów ("Wiem, że jesteś tu i taaaańczysz dla mnie, ale weź, zacznij pląsać dla Pana")? Czy fantastyczna oglądalność wspomnianego obrazka, na którym Jezus wyjaśnia superbohaterom jak się zbawia świat, nie stanowi wystarczającej legitymacji takich poczynań? Czy nie chodzi ostatecznie o to, by wszelkimi sposobami zwiastować Chrystusa? Wreszcie, czy sytuację, w której chrześcijaństwo staje się wiodącym motywem popularnej kultury możemy nazwać duchowym przebudzeniem?
Jestem przekonany, że jednym sposobem umieszczenia Chrystusa na ciasnej scenie pop-kultury jest jego pomniejszenie. Królestwo mrówek może zaprosić lwa i zaoferować mu tron, ale on po prostu nie pasuje do tego małego świata. To tak jakby próbować zamknąć orła w klatce dla wróbli albo położyć dorosłego mężczyznę do łóżka dla lalek. Coś jest nie tak, gdy ludzie ignorujący Chrystusa bawią się na dyskotece w rytm współczesnego worshipu. Pop-kultura z przyjemnością wita Chrystusa, jednak dopiero wtedy, gdy zamknie mu usta oraz ociosa na własny obraz i podobieństwo. Chrześcijańskie przesłanie wymaga refleksji, intelektualnego zaangażowania i atmosfery powagi. Kpiarska, uproszczona i spłycona konwencja memów nie sprzyja przekazywaniu wiecznej i bezcennej prawdy o Zbawicielu. Nikt nie przesyła diamentów zwykłym poleconym, nikt też nie zaprasza gości weselnych za pomocą smsów. Forma ma znaczenie. Nadaje treści powagę lub bezpowrotnie ją odbiera. Wyobraźmy sobie lekarza, który, szeroko się uśmiechając, mówi do pacjenta z nutką kpiny w głosie – Ma pan raka! Przez kilka smutnych doświadczeń przekonałem się, że droga zabawiania nigdy nie prowadzi do zbawiania. Żyjemy w okresie wykształtowania się antyintelektualnej, rozrywkowej i desekralizującej kultury, która niezdolna jest do poszukiwania prawdy. Od kabaretów przez politykę aż po popularno-naukowe programy usiłuje się przekazywać treści w niewymagający, uproszczony i zabawny sposób. Jednak Chrystus nie pasuje do tego małego świata, a Ewangelia jest zbyt wzniosła, by zmieścić się w popularnej konwencji niewymagającej rozrywki. Jestem pewien, że jesteśmy odpowiedzialni nie tyle za dopasowanie Ewangelii do istniejących standardów, co próbę dopasowania istniejących standardów do Ewangelii.
Doczekaliśmy czasów, w których za wszelką cenę próbuje się przekonać niewierzących, że chrześcijaństwo w zasadzie jest cool, a kościół jest fajnym sposobem na spędzanie wolnego czasu. Ewangelista Jan stwierdził, że przez Chrystusa stała się łaska i prawda. Obawiam się, że nie powinniśmy mieć nic do zaoferowania ludziom, którzy gardzą prawdą i nie poszukują łaski. Kłóci się to jednak z powszechnym dążeniem do "pomnażania wpływu" i "rozwijania potencjału". Wiele amerykańskich kościołów zachęca więc do członkowstwa za pomocą darmowych wejściówek do kina, pola golfowego na kościelnej posesji (dołki od Betlejem do Golgoty) lub pasażu handlowego w korytarzu prowadzącym na salę nabożeństw. Pop-chrześcijaństwo stara się zdobyć Kowalskiego obietnicą wielu ciekawych rozrywek, stając w szranki z boiskiem, kinem lub serialem. Kazanie musi zawierać co najmniej trzy dowcipy, dwie rozluźniające historyjki i jeden wzruszający moment, żeby Kowalski nie pomyślał, że jednak mógł zostać w domu przed telewizorem. Uwielbienie bez świateł, dymu i świetnie wystylizowanych wokalistów może wyglądać dość marnie w porównaniu z MTV, należy więc za wszelką cenę zadbać o odpowiednią oprawę. No i relacje, rzecz jasna. Kowalski musi czuć, że jest w kościele najważniejszy, a jego potrzeby i oczekiwania spędzają sen z powiek liderów. Na wszelki wypadek, trzeba pokazać mu, że sławni i bogaci też wierzą, jest więc w doborowym, elitarnym towarzystwie. Pop-chrześcijaństwo charakteryzuje się kompleksem niższości i nieustannym pragnieniem dorównania niewierzącym. Z zainteresowaniem śledziłem akcję, podczas której kilku popularnych celebrytów zdobyło z miejsca miano bohaterów wiary, przyznając się do Jezusa. Wielu chrześcijan pozazdrościło Bankowi Zachodniemu Chucka Norrisa, ogłaszając z dumą, że Chuck Norris też wierzy w Chrystusa! Wspaniale, mam jednak nieodparte wrażenie, że powiedzieliśmy tym samym coś w stylu: "Chrystus musi być interesujący, skoro wierzy w niego sam Chuck Norris!" Cóż, jest zupełnie odwrotnie. Możliwe, że Chuck Norris jest interesującym gościem, skoro wierzy w samego Jezusa Chrystusa.
Kiedy spotykamy człowieka, który nie przeczytał nigdy innej lektury niż Super Express, mamy dwie możliwości: pomóc mu wznieść się na nieznane wcześniej wyżyny w celu przeczytania Biblii lub przynieść na tacy tabloidową wersję Pisma – bez zawiłych fragmentów, za to z dużymi obrazkami i wyeksponowanymi nagłówkami pikantnych historii. Drugi sposób jest szybszy, wymaga mniej poświęcenia ze strony głoszącego i prowadzi do natychmiastowych efektów. Mam jednak nieodparte wrażenie, że Chrystus wybrałby pierwszy. Gimnazjaliści nie potrafią interpretować prostych tekstów? Cóż, zastąpmy rozważanie Biblii atrakcyjną, pełną efektów prezentacją biblijnego filmu na 40-calowym ekranie 3D. Przyjadą na spotkanie? Pewnie, że przyjdą! Będą z uwagą śledzić film? Pewnie, że będą. Problem polega na tym, że studiowanie tekstu stanowi najpoważniejszą dyscyplinę chrześcijańskiej wiary, bez której trudno o indywidualny wzrost w zrozumieniu i miłości do Stwórcy. Pop-chrześcijaństwo wpada w pułapkę nieświadomej tabloidyzacji Ewangelii, rezygnując z troskliwego przekazywania objawionej prawdy. Upadek kultury słowa nie jest zjawiskiem neutralnym, w rzeczywistości stanowi potężne zagrożenie dla fundamentu chrześcijaństwa. Chrystus jest Słowem, a klucz do zrozumienia Słowa leży w starannym, cierpliwym i głębokim studiowaniu natchnionych tekstów.
Dlaczego o tym piszę? Bo odczuwam smutek i gniew widząc ateistów śmiejących się z Chrystusa przedstawianego przez współczesny Kościół. Ten niewymagający, komiksowy Jezus rzeczywiście przemawia do wyobraźni miłośników telewizjnych seriali, ale kompromituje chrześcijaństwo wśród ludzi poszukujących prawdy. Nie powinniśmy redukować Jezusa do roli wystylizowanego produktu, eksponując tylko te cechy, które spodobają się współczesnym. Chrystus nie ma słabych punktów, nie ma w nim niczego, co nie byłoby warte pełnej i odważnej ekspozycji. Dlatego Ewangelia nie potrzebuje kokardki, a Chrystus towarzystwa przyjaciół, którzy stępią ostrze jego słów na tyle, by nikogo nie obraził. To kim był zaprowadziło go na krzyż, nie powinniśmy się spodziewać, że dzisiaj poprowadzi na salony. Pamiętam młodego chłopaka, z którym jechałem kiedyś w pociągu. Opowiedziałem swoją historię i podyskutowaliśmy chwilę o Bogu. W pewnej chwili zapytałem: Czy ty w ogóle chciałbyś poznać Boga, godnego zmian w twoim życiu? Odpowiedział: Nie. Nie chcę. Jest mi dobrze z takim życiem, jakie mam. Cóż, w takich chwilach nie mam nic do dodania. Nie będę perfumował Chrystusa zapachami pragnień zepsutego człowieka, tylko po to, by dostrzegł w nim środek do osiągnięcia swoich celów. Obawiam się, że pop-kulturowe chrześcijaństwo nieświadomie buduje pomost, dzięki któremu ludzie przechodzą na stronę nominalnego chrześcijaństwa bez nowonarodzenia, przemiany umysłu i zrozumienia biblijnej doktryny.
Powinniśmy zrobić wszystko, co możliwe, by zwiastować pełną Ewangelię i czynić ludzi uczniami, lecz – ponad wszystko – dbać o głębię i jakość własnej wiary. A wtedy Chrystus stanie się dla nas tak cenny i godny chwały, że nie odważymy się stawiać go w jednym rzędzie z Supermanem.